„Tego nie da się zapomnieć. To jest w sercu i tego nie da się z niego wyrwać. Absolutnie nie”.
Od napaści sowieckiej na Polskę mija w tym roku 83 lata. Nieliczni już Sybiracy są żywym świadectwem wydarzeń, o których słucha się lub czyta z niedowierzaniem. Ostatnie miesiące pokazały, że pokój na świecie łatwo zburzyć. Działania prowadzone w Ukrainie przerażają i pokazują, że nie wyciągnęliśmy wniosków z przeszłości. II wojna światowa była dramatem dla wielu ludzi, a rozdział dotyczący wywózek na Syberię stanowił wręcz przedsionek piekła. Miejsca, w którym żar ognia zastąpił mróz i głód. Statystyczne dane ujmujące skalę tragedii nie zawsze odzwierciedlają cierpienie, jakie dotknęło wojenne ofiary. Bez wątpienia bardziej wymowne są wspomnienia tych, którym udało się przeżyć niezwykle trudny czas. Szczególnie dziś, zachęcamy do poznania historii lubanianki, a zarazem Sybiraczki Walentyny Marszałek. Spójrzmy na wydarzenia oczami kilkuletniej dziewczynki, która po dziś dzień nosi w sercu syberyjskie piętno.
Panią Walentynę Marszałek poznałam dziesięć lat temu. Wówczas nie mogłam uwierzyć, że ta piękna kobieta, skrywa w sobie tak ciężkie przeżycia. Energiczna, uśmiechnięta, serdeczna pozwoliła mi poznać swoje dzieciństwo spędzone na zesłaniu. W trakcie trwania rozmowy na jej twarzy pojawił się smutek, a głos zaczął drżeć. Wspominała trudne chwile, które na zawsze pozostawiły pewne piętno. Wzruszenie niejednokrotnie odbierało jej głos i jak sama podkreślała, mimo tego, że jest bardzo komunikatywną osobą to „gdy wracam pamięcią do tamtych czasów zaczynam się jąkać, bo cały czas to przeżywam”. Pani Walentyna w bogaty sposób przedstawiła swoje dzieciństwo w ZSRR zwracając uwagę na istotne aspekty pobytu tam, czyli głodu, pracy ponad siły, tęsknoty, patriotyzmu, wiary. Przedstawiła również ciężki proces adaptacji w kraju po przyjeździe z Syberii. Bo deportacja dla wszystkich zesłańców nie zakończyła się z chwilą powrotu do Polski, ale tkwiła w człowieku i rzutowała na jego całe późniejsze życie w postaci ran psychicznych i fizycznych.
Zapis wspomnień Walentyny Marszałek (na podstawie rozmowy przeprowadzonej przez Joannę Urygę w 2012 roku):
Deportacja
Przed deportacją mieszkałam z rodziną na Kresach Wschodnich, a dokładniej w województwie poleskim, powiat Pińsk, w malutkiej wiosce, 4 kilometry od miejscowości Łohiszyn. Wydarzenia sprzed zesłania słabo pamiętam. Zajmowaliśmy dwór Surmaczów, z którego w czerwcu 1941 roku byliśmy deportowani do ZSRR. Choć byłam wówczas niespełna sześcioletnią dziewczynką zapamiętałam bardzo dobrze dziewięciu funkcjonariuszy NKWD, którzy w nocy przybyli do naszego domu. Mój ojczym został aresztowany na miejscu, zaś roztrzęsiona mama musiała zająć się płaczącymi dziećmi i w czterdzieści minut spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Z dworku jechaliśmy furmanką na stację, gdzie było już pełno ludzi. Pamiętam, że siedziałam w kąciku i płakałam, a jakaś pani podeszła i dała mi się napić mleka z butelki. Następnie jechaliśmy do Głębokiego, w którym stały już wagony bydlęce. Tam też widzieliśmy ojczyma po raz ostatni. Zdjął wtedy obrączkę i podał mamie mówiąc „Nie martw się o mnie, ratuj dzieci.” I od tamtego czasu ślad po nim zaginął. Był oficerem i z racji informacji, które dużo później wyszły na jaw, domyślam się, że został rozstrzelany. Ale odpowiedzi na pytania kto, kiedy i gdzie do końca pozostaną tajemnicą. Nas natomiast załadowali do wagonów. Zabarykadowali drzwi i w drogę. Nie wiem jak długo jechaliśmy. Pamiętam tylko, że podróż odbywała się w strasznych warunkach. Nie było toalety, tylko jakieś wiadro i otwór. Zapach odurzający. Do tego prawie w ogóle nie otwierali wagonu, jedynie od czasu do czasu, żeby dać nam trochę chleba. Upał, zaduch i coraz większe pragnienie. Brak wody doprowadzał do licznych omdleń. Jak padał deszcz, to siedząc na górnej półce przy okienku, łapaliśmy deszczówkę. Lecz to była kropla wobec naszych potrzeb. Jechaliśmy bardzo szybko, a po drodze widać było rozbite samoloty.
Tragedia w Barnauł
W końcu dojechaliśmy do miasta Barnauł nad syberyjską rzeką Ob. Pobyt w tym mieście mocno odbił się na moim późniejszym życiu. Dostaliśmy kwaterę zaraz obok olbrzymiego więzienia z czerwonej cegły. W więzieniu tym znajdowali się zarówno Rosjanie jak i Polacy, w tym polscy studenci. Istniał bezwzględny zakaz podchodzenia do ogrodzenia. Ja jednak jako małe dziecko bawiłam się w pobliżu i codziennie widziałam pewną kobietę, która przychodziła tam, aby na migi porozmawiać ze swoim aresztowanym synem. Pewnego dnia, gdy ta kobieta już odeszła, młody więzień napisał coś na kartce, którą następnie wystrzelił z procy. Upadła zaraz pod ogrodzenie. Miałam wielka ochotę ją podnieść i zrobiłam to udając, że gram w tym miejscu w klasy. Na drugi dzień wiadomość przekazałam prawowitej właścicielce. Nagle kobieta zaczęła krzyczeć i lamentować, ja zaś stałam przestraszona. Z racji tego, że nie umiałam czytać nie znałam jej treści. A treść ta brzmiała następująco: „Mamo nie rozpaczaj. Żegnaj. Jutro będę rozstrzelany”. Oczywiście wyrok był już wykonany. Kobieta dostała szału, nagle przybiegli strażnicy, którzy musieli widzieć całe zdarzenie. Zrobiło się zbiegowisko. Mnie, małe jeszcze dziecko, zaczęli strasznie bić i kopać. Przybiegła moja mama, żeby mnie obronić, ale skończyło się na tym, że i ją pobili. Krzyczałam wniebogłosy, aż w końcu mnie zabrali do jakiegoś lochu. Było tam strasznie ciemno i zimno, wprost okropnie. Znowu zaczęli mnie bić i kopać. Jeden z nich dźgnął mnie sztyletem w podbrzusze, tak, że do dzisiaj mam w tym miejscu bliznę. Pamiętam, że miałam na sobie mufkę, która uratowała mi wówczas życie, bo chroniła od ciosów mój brzuch. Dalej nic nie pamiętam. Wiem jedynie z opowieści mamy, że karmili mnie tam odchodami, a jak już byłam kompletnie nieprzytomna wyrzucili na 50 stopniowy mróz. Jeden z nich dał znać mamie i to uratowało mi życie.
To nie jest jedyne tragiczne wspomnienie z pobytu w mieście Barnauł. Do dziś mam przed oczami widok tamtejszych ulic, przy których żebrali kalecy Rosjanie. Bez rąk, bez nóg ich los był w rękach obcych ludzi. Nikt o nich nie dbał, dla ZSRR nawet obywatele radzieccy byli bez znaczenia, a co dopiero my – deportowani Polacy.
Syberyjska codzienność i ucieczka walecznej Loli
Z Barnaułu wywieźli nas do tajgi. Był to Jużnij lesopunkt w Ałtajskim Kraju. Zamieszkaliśmy w baraku, przez środek którego biegł korytarz, zaś po bokach znajdowały się izby. Zapamiętałam, że w zimie (a zima trwała tam dziewięć miesięcy) od okna do pokoju ciągnęła się olbrzymia góra lodowa. Mimo to było nam ciepło, bo drzewa mieliśmy pod dostatkiem, więc ciągle się paliło. Naszymi stałymi towarzyszami niedoli było robactwo. Wszy, pluskwy, prusaki. To wszystko wędrowało po ścianach i z góry na nas spadało. To było coś okropnego.
Zmuszali nas do pracy w nieludzkich warunkach. Mróz dochodził do 50 stopni, a nam nie dawali żadnej odzieży. Tyle, co kto załatwił we własnym zakresie. Mamie udało się zdobyć walonki, w których były straszne wszy.
Trzy kilometry od naszego posiołka znajdował się tartak. W nim też pracowała moja szesnastoletnia siostra Lola. Musiała tam nosić bardzo ciężkie bele. Pewnego razu rzuciła je mówiąc: „Niech Stalin je nosi, ja tego nosić nie będę”. Zamknęli ją wtedy w tymczasowym więzieniu, z którego wraz z kilkoma koleżankami udało jej się uciec. W nocy przyszła się pożegnać i oznajmiła, że ucieka na wojnę. Matka w płacz, nie miała dla niej nawet kawałka chleba na drogę. Uciekały pieszo, biegły przez tajgę, następnie pociągami, aż dotarły do Riazania, gdzie Berling tworzył polską armię. Z racji wieku nie chciał jej przyjąć, ale płacząc udało się jej go przekonać. Walczyła w Armii Kościuszkowskiej, następnie przeszła do Platerówek. Ponowne spotkanie z nią w Polsce po powrocie z deportacji było niesamowite.
Głód i choroby
Tymczasem my nadal przebywaliśmy na posiołku. Moje rodzeństwo do południa było w szkole, a popołudniu pracowało przy piłowaniu drzewa. Ja z racji wieku nie musiałam pracować przymusowo, ale pomagałam w domu. Głód był straszny, po prostu straszny. Mieliśmy przy baraku mały ogródek, ale ani szpadla, ani łopaty, a zmarzniętej ziemi nie sposób inaczej skopać. Z drugiej strony ziemia była niesamowicie urodzajna, bo jak już udało się posadzić chociażby obierkę, to ziemniaki wyrastały bardzo dorodne. Zresztą obierki (mimo tego, że są trujące) po ugotowaniu i upieczeniu na blaszce też się jadło. Na wiosnę siostra z bratem chodzili po kołchozach i wykopywali stare, zmarznięte ziemniaki. Żeby tylko zaspokoić czymś głód, który z dnia na dzień był coraz większy. Pamiętam, że przyszedł dzień, gdy przyleciały jakieś owady, nie wiem – może to były koniki polne. W każdym razie my byliśmy tak głodni, że je łapaliśmy i po prostu jedliśmy, żeby tylko zapełnić czymś żołądek.
Przyszedł czas, że przestali dawać nawet te marne racje żywieniowe przysługujące pracującym. Ludzie się zbuntowali i przestali pracować. Do baraku wpadło wtedy dwóch Sowietów w bryczesach i oficerkach. Chodzili od pokoju do pokoju i bili za odmowę pracy. Ja się tak strasznie bałam o moją mamę, która na dodatek leżała chora w łóżku. Klęcząc modliłam się przed obrazkiem Matki Boskiej i co chwilę zaglądałam gdzie już są. Jęki, krzyki i płacz wypełniały cały barak. I wreszcie kiedy jeden z nich dochodził do naszych drzwi, otworzył je, stanął – jak dziś to widzę – ja się zerwałam z klęczek i zawołałam „Дядя, не бий мою маму. Моя мамка больная” [Wujku, nie bij mojej mamy. Moja mama jest chora.] A on na to: „Ребята, я твою мать дрогать не буду” [Dziecko, ja Twojej mamy nie będę bił]. Wziął mnie na ręce, przytulił, wycałował i poszedł dalej.
Dzień powszedni na zesłaniu oprócz głodu i strachu przynosił też choroby. Nie ominęły one nikogo. Ja sama po pobiciu w Barnauł dostałam padaczki. Przeszłam też malarię i tyfus. Przy tyfusie cudem przeżyłam. Przypadek i wielki zbieg okoliczności sprawiły, że udało się ulokować mnie w szpitalu, a potem w uzdrowisku. Tam, dzięki stałym posiłkom trochę odżyłam. Obiecałam też mojemu lekarzowi, że jak mnie wypuści do domu to zaśpiewam mu piękną piosenkę. I obietnice spełniłam. Pamiętam, że wziął mnie na kolana, a ja zaśpiewałam „Kiedy ranne wstają zorze”. Wzruszony mówił potem do mnie „Девушка, я всё понимаю, я єто знаю” [Dziewczynko, ja wszystko rozumiem, ja to znam].
Edukacja na zesłaniu
Na deportacji mogłam uczęszczać do polsko-rosyjskiej szkoły. W zasadzie to tylko polskie dzieci się tam uczyły, nauczyciele też byli z Polski. Ale jej rosyjski charakter był wszechobecny. Za generała Sikorskiego dostaliśmy podręczniki, wydane w Moskwie i gloryfikujące postać Stalina. Uczyliśmy się języka polskiego i rzecz jasna rosyjskiego. Treści polskie były mocno okrojone. Cenzura. Jednak nauczyciele i tak przemycali tak ważne dla nas wiadomości tyle, że nie w izbie szkolnej a w baraku po lekcjach. Trzeba było uważać, bo zdarzali się wśród nas szpicle (oni wypróżniali się na brązowo, my od trawy na zielono i stąd wiedzieliśmy, że są). Za generała Sikorskiego mieliśmy też w szkole amerykański groch i pastę orzechową, ale to była tylko kwestia miesiąca. I koniec. Za to mimo głodu i chłodu organizowaliśmy jasełka. To było dla nas niezwykłe wydarzenie.
Razem z rodakami
Na zesłaniu większość Polaków jednoczyło się w niedoli. Co tydzień w niedzielę u pewnej nauczycielki ze Lwowa, która miała mały ołtarzyk odprawiały się msze święte. Oprócz tego organizowane były nabożeństwa majowe. W trakcie pobytu na Syberii, a spędziłam tam pięć lat, mało było przyjemności i radości. Tym co wspominam ze wzruszeniem, było wspólne śpiewanie polskich pieśni. Nawet Rosjanki przychodziły nas posłuchać. Teraz wszyscy się dziwią, skąd znam tyle utworów, a mi się wydaje, że każdy Sybirak przywiózł z zesłania oprócz bagażu cierpień znajomość polskich pieśni. Bo tylko to, oprócz wiary i nadziei trzymało nas tam przy życiu. Tam się ciągle o Polsce rozmawiało i modliło do Boga o powrót.
Droga do domu?
O amnestii nikt nas nie poinformował. Natomiast koniec wojny oznajmiało wycie syreny w tartaku. Z tym, że nadal nic nie wiedzieliśmy. Dopiero listonosz przywiózł nam te dobre wieści. Wszyscy Polacy wyszli wówczas na dwór, klękali na ziemi, wznosili ręce, płakali, modlili się i śpiewali patriotyczne pieśni. A później podstawili wagony, bydlęce tak jak wcześniej – tylko, już chyba troszeczkę czystsze. Znowu czerwiec, ale jakże inny od tamtego z roku 1941. Powrót był radosnym wydarzeniem, choć jechaliśmy w nieznane. Zapamiętałam jak już w Poznaniu zobaczyłam na wystawie piękne bułki. Stałam bosa, w sukience z worka po kartoflach i płakałam, bo tak bardzo pragnęłam tej bułki. Wyszła sprzedawczyni i widząc mnie taką zabiedzoną chciała mi ofiarować jedną z nich. A ja ręce w tył i znów płacz. Mama mnie uczyła, że nie wolno się o nic prosić. To ja nie prosiłam, ale płakałam rzewnie. Na szczęście podeszła mama, wytłumaczyła tej Pani, ze my z Syberii wracamy i pozwoliła mi wziąć tą bułkę. Ja podziękowałam i z dobroci dziecięcego serca wyrwało mi się: „Proszę Pani, ale ja mam jeszcze siostrę i brata”. A moja mama w płacz. Zapamiętałam również, że przy powrocie, jak na zawołanie dostaliśmy materiały, amerykańskie mleko w konserwach, ryby w konserwach. Ale nikt sobie nowego ubrania nie uszył. Wyszliśmy w Poznaniu boso, w łachmanach, żeby nas każdy zobaczył. W końcu trafiłyśmy do Zielonej Góry, gdzie mieszkało moje wujostwo.
Trudna adaptacja w kraju
Powrót do Polski nie sprawił, że pobyt w ZSSR odszedł w niepamięć. Po pierwsze przywieźliśmy stamtąd ciężkie wspomnienia i organizm wyniszczony licznymi chorobami. Ja przyjechałam z padaczką, a do dziś miewam napady malarii. Od dziecka leczę się również na nerwicę, mam przy tym lękową chorobę. Po więzieniu
w Barnaule odczuwam strach (a może raczej uraz) przed piwnicami. Nie wejdę za nic. Pamiętam, jak musiałam kiedyś pójść z moim trzyletnim synkiem po węgiel do piwnicy. Jak ja się wtedy panicznie bałam. Moje dziecko to wyczuło i mówi: „Mamusiu, czemu się mamusia boi? Przecież ja tu jestem?”.
Adaptacja nie tylko ze względu na zniszczone zdrowie była trudna. Przyszło nam żyć w czasach stalinizmu. Sybirakom było szczególnie ciężko, gdyż mieli w pamięci trudy zesłania. Mnie na przykład trzy razy ze szkoły wyrzucili. Raz za to, że jak umarł Stalin zamiast wstać, płakać jak wszyscy, ja usiadłam, roześmiałam się i powiedziałam: „Dobrze, że on zdechł”. Drugi raz jak na lekcji historii zaprzeczyłam zakłamanym, ale według propagandy prawdziwym treściom. A trzeci raz jak przyuważono mnie w kościele, a chodziłam do bardzo dobrej, acz komunistycznej szkoły, w której nie było religii i istniał zakaz chodzenia na msze święte. Ratowała mnie to, że byłam zdolna
i mamie dzięki temu udawało się wybłagać mój powrót. Po szkole znalazłam się w Lubaniu, gdzie poznałam męża i zostałam na stałe. Pracując jako pedagog starałam się przybliżać uczniom prawdę tamtych czasów. Bo przebaczyć należy, ale zapomnieć nigdy – kończy swoją opowieść Walentyna Marszałek.
(ŁCR)